dr MAŁGORZATA TOMICKA
Instytut Filologii Romańskiej UWr.
Funkcje i prace organizacyjne
Wieloletnia opiekunka „La Liste Goncourt – le choix polonais” („Polski wybór Nagrody Goncourtów”)
Nagrody
2015 – Medal Komisji Edukacji Narodowej
Publikacje
Ciekawostki
Przypominamy wywiad, którego w 2013 roku udzieliła dr Małgorzata Tomicka studentkom IFR, Renacie Boral i Malwinie Szlachcic.
1. Dlaczego wybrała Pani studia na filologii francuskiej? Jak wspomina Pani okres studiów ?
Studia na filologii francuskiej wybrałam bardzo świadomie, ponieważ … nie miałam innego wyjścia: była to bowiem logiczna konsekwencja wcześniejszej decyzji o rozpoczęciu nauki języka francuskiego w liceum (czyli IX liceum we Wrocławiu, które teraz tak pięknie „wypina się” bokiem na Galerię Dominikańską, a kiedyś miało za sąsiada pusty i ponury plac Feliksa Dzierżyńskiego, po którym hulał wiatr i nikomu się nie śniło, że staną na nim kiedyś stojaki Wrocławskiego Roweru Miejskiego). Wcześniej, jako młodej osóbce bezinteresownie i zupełnie irracjonalnie rozmiłowanej zarówno w historii i kulturze Francji (do dziś pamiętam z jaką rozkoszną zaciętością przedzierałam się przez zabytkowy egzemplarz „Petit Larousse’a”, ażeby na własną rękę zrekonstruować drzewo genealogiczne władców Francji – Internetu wtedy nie było), jak i w literaturze (ach, ten Alexandre Dumas père !), zamarzyło mi się dotarcie do praźródła magii nieznanego mi wówczas języka. Dziś myślę, że trochę dałam się zwieść przypisom do polskiego tłumaczenia „Trzech muszkieterów”, w którym jedno krótkie i mocno brzmiące francuskie słowo „Sire”, zachowane w oryginale w tekście głównym i oznaczone stosowną gwiazdką, w przypisie umieszczonym u dołu strony rozwijało się nagle niczym tulipanowy pąk na wiosnę w długaśną „Waszą Królewską Mość”. „Tyle trudnych w wymowie polskich słów – pomyślałam – dla wyrażenia jednego łatwego w artykulacji i zgrabnego francuskiego wyrazu, to chyba dobrze rokuje na przyszłość”. I zabrałam się za naukę. No i oczywiście dalej już tak łatwo nie było. Ale studiowanie na ul. Grodzkiej – bo tam, w obecnej siedzibie dziekanatu, mieściła się nasza filologia w początkowym okresie moich studiów – wspominam z sympatią i nostalgią. Lubiłam na przykład, kiedy na zajęcia z fonetyki kazano nam przynosić kieszonkowe lusterka i bacznie obserwować, czy prawidłowo układamy wargi podczas nauki wymawiania rozmaitych fikuśnych samogłosek. Śmiechu było co niemiara, bo wszystkim nam się wydawało, że to wywijanie rozmaitymi częściami narządu mowy, to jest jakieś trochę mało poważne uniwersyteckie zajęcie. Aura całego Uniwersytetu rozpościerała się natomiast nade mną z siłą prawdziwie uwodzicielską. Nasze zajęcia odbywały się w różnych budynkach. A to na ul. Szewskiej, a to w gmachu głównym; można było przy okazji pozwiedzać różne zakamarki, powdychać zapach drewna starych ławek i stołów, bo wtedy jeszcze traktowało się te sprzęty jak zabytki, a nie jak stare rupiecie. Ciepło wspominam też tradycyjny otrzęsinowy bal romanistów w Piwnicy Świdnickiej i poprzedzające je radosne chwile układania kupletów na naszych wykładowców, np. takiego: ”Kiedy nocka już zapada – za oknami ciągle dżdży/ Każdy z nas z lagardem siada – przed literaturą drży./Ach, powiedzcie czy tak można gnębić tę studencką brać,/Wolter, Russo i Diderot – kiedy wreszcie dadzą spać?”
2. Jakie atuty daje Pani zdaniem wykształcenie humanistyczne?
Jeden podstawowy i najważniejszy: nie pozwala zasklepić się w świecie specjalistycznej wiedzy i umiejętności, których użyteczności nie da się przewidzieć w nadchodzącej migotliwej i niekreślonej przyszłości, ponieważ ta przyszłość z kolei narzuca nam dyktaturę chwili. Nie wystarczy naturalnie być humanistą z dyplomem; trzeba chcieć się dalej uczyć, wszędzie tam, gdzie postawi nas życie, a wtedy ujawni się wartość „zamrożonego” intelektualnego i emocjonalnego kapitału.
3. Jakie są Pani zainteresowania? Co lubi Pani robić w czasie wolnym?
Interesuje mnie odkrywanie i obserwowanie świata, ale bynajmniej nie tego zza mórz i oceanów (nawet w wyobraźni), tylko raczej mikroświata zza rogu i za rogiem, dosłownie i w przenośni. Na przykład mojej dzielnicy Wrocławia, w której mieszkam od urodzenia, a także całego miasta tropami przeszłości i teraźniejszości. Zachwycam się, ale też złoszczę czasami, a kiedy szukam i dostrzegam ciekawe detale w otaczającej przestrzeni, to od razu chcę się o nich czegoś dowiedzieć. Z którejkolwiek strony by na to nie patrzeć, zawsze i tak droga prowadzi do książek. Ale też do kina. Od dziecka jestem zapaloną miłośniczką X Muzy. Nie pojechałam swego czasu na poszukiwanie odległych horyzontów i już nie pojadę, ale za to Nowe Horyzonty przyjechały do mojego miasta i już wiadomo, co należy robić w drugiej połowie lipca. A co robić na początku lipca też wiadomo, bo trzeba po prostu poodwiedzać „Brave Festival”. I może jeszcze kogoś zaprosić? Jesienią siadamy pod lampą i czytamy. I tylko na tydzień porzucamy wygodny fotel, żeby w stosownych październikowych lub listopadowych ciemnościach dać się wciągnąć w tajemniczą atmosferę kryminału. Uwielbiam czytać porządne kryminały i dlatego cieszę się na kolejny „Międzynarodowy Festiwal Kryminału”. Cały rok czytam, chodzę do kina i jeżdżę – rekreacyjnie, nie wyczynowo – na rowerze. Mój rower, Opal, znalazł sobie od paru lat wygodne miejsce obok Davida, który to David ponad dziesięć lat temu wkroczył w moje życie pod postacią zestawu przyrządów do ćwiczeń gimnastycznych i teraz już we trójkę jesteśmy w dobrej komitywie. Z Davidem spotykam się średnio dwa razy w tygodniu, z Opalem co najmniej godzinę dziennie i jakoś nam się układa. Nie doszły mnie słuchy, żeby narzekali, choć przyznam, że David jest bardziej wymagający i co sześć tygodni dopomina się o jakieś kieszonkowe. Opal nie, a poza tym i tak jest wdzięczny, kiedy sfinansuję mu wizytę u specjalisty, gdy skaleczy się w dętkę lub z lekka przyrdzewieje. Szkoda że ani jeden, ani drugi nie lubi ruszać się z Wrocławia, bo chętnie zabrałabym ich na bałtyckie plaże poza sezonem, zimą, wiosną lub jesienią. „Homme libre, toujours tu chériras la mer!” , jak mówi poeta.
4. W jakich ciekawych miejscach była Pani w czasie swoich podróży? Do jakiego miejsca lubi Pani wracać?
Ciekawym i chyba najbardziej czarownym miejscem była dla mnie Norwegia i fiordy. Do dziś mam w oczach krystaliczną przejrzystość powietrza, nasycone wyraźnymi kolorami nieba tonie wód i dzienne światło o godzinie 23.50 (to był lipiec). A w uszach ciszę. No i przy okazji koniecznie trzeba było poczytać to i owo o Wikingach.
A inną niezwykłą dla mnie przygodą była wyprawa sześcioosobowym mieszkalnym stateczkiem po rzekach i kanałach Alzacji i Lotaryngii (Marne, Meuse, Rhin). Francja widziana od strony, od której normalnie jej się nie ogląda. Emocjonujące było pokonywanie śluz, cumowanie w tajemniczych i niedostępnych z lądu miejscach, obserwowanie przyrody i budzenie się rankiem na wodzie z widokiem… na nic, czyli na gęstą piankę mgły. I na dokładkę tej przyjemności – ani jednego komara!
Lubię oczywiście wracać do Francji, nieustająco, ale bez łapczywości i już z nutką nostalgii – cóż zrobić, taka kolej rzeczy – za Francją dawną, tą z moich młodych lat: do olśniewającego teraz, a kiedyś mizernego Lille, gdzie spędziłam ostatni rok studiów, który był jednocześnie czasem mojego pierwszego w życiu pobytu we Francji, do Paryża, po którym wiodły mnie (i powiodą jeszcze kiedyś, mam nadzieję) tablice umieszczone na ścianach domów, w których kiedyś tam urodził się, mieszkał, umarł Taki to a Taki Ktoś Ważny, po kim pozostało we wszechświecie coś więcej niż tylko gwiezdny pył i rzeczona tablica. A może zgadniecie, dlaczego warto przystanąć pod numerem 1 przy rue du Dôme w XVI dzielnicy?
5. Gdyby nie była Pani wykładowcą to…
byłabym zawodowym majsterkowiczem lub naprawiaczem przedmiotów. Niekoniecznie starych i zabytkowych, takich zupełnie zwyczajnych też. W czasach mojego dzieciństwa organizowało się niekiedy wyprawę z Krzyków na ulicę Ruską, gdzie mieścił się mały kantorek o nazwie Klinika Lalek i tam moje lale z poobrywanymi rękami lub nogami albo z pustymi oczodołami (bo złośliwa koleżanka z podwórka wcisnęła śliczne błękitne oczy lali do wnętrza lalczynej głowy) odzyskiwały pełną formę, zdrowie i urodę. Od tamtej pory chyba lubię doprowadzać przedmioty zużyte do stanu używalności. Cieszy mnie praca rąk i jej widoczny, namacalny efekt. Dziesięć razy zastanawiam się, zanim coś wyrzucę. Cenię ślad przeszłości zapisany w starym, nawet bezużytecznym na pierwszy rzut oka drobiazgu. Ale ten drobiazg raczej nie będzie zrobiony z plastiku. Bo jak tu regenerować plastikowy kubek? I po co? Ale przykleić utrącone uszko do zachwycająco wymodelowanej przedwojennej filiżanki z przeźroczystej, kruchej porcelany to już może tak. I podumać przy okazji nad tym, czyja ręka odstawiała ją onegdaj na spodek, a potem na stolik pod drewnianym oknem, które wciąż „płacze” kropelkami żywicy.
Rozmawiały Renata Boral i Malwina Szlachcic